Za szybko dla organizatora

- Categories : Bartosz Borowicz , Cozmobike Team

Dawno nie było mnie na ,,Mazovi,,. Kiedy jednak sam Cezary Zamana osobiście zaprasza i zachwala edycję w gminie Zakrzew, to mnie zaintrygowało. Kiedy jeszcze zapewnił, że przygotowali trasę lepszą niż w Puławach… To zadziałało  jak szelest foliowej torebeczki na psa : )

Kilka wyścigów w tamtych rejonach jechałem. Zawsze były bardo ciekawe, wymagające i różnorodne. Najczęściej też  zachwycały bezkresem zieleni, namacalnym zapachem pól i ziemi. Ale przede wszystkim terenem, który ma do zaoferowania prawie wszystko. Od szybkich przecinek, po kilkuminutowe, sztywne podjazdy. No i słynne wąwozy.

Nie poradzę, zawsze mi te trasy leżały.

W alternatywie miałem wyścig, na którym bywam od lat – najważniejszy maraton w kraju z kategorią UCI w Jeleniej Górze w tym roku niestety został wykastrowany z prestiżu i dystansu. Nie uśmiechało mi się bookować całego weekendu wyjazdowego żeby pojechać 50-kilka kilometrowy wyścig, którego połowa dystansu to wyjazd i dojazd do miasta po łące…

Tak trafiłem na „Mazi”. Na miejscu nieco szok – festyn w dosłownym znaczeniu tego słowa. Pełno ludzi, namiotów, ludowych strojów, telewizja, ale przede wszystkim znajome twarze i jednak ten fajny, specyficzny dla Mazovi klimat.

Tłumów wśród zawodników raczej nie było, ale liczyłem na występ „lokalnej koniny”, która lubi się pojawiać znienacka w tych rejonach.

Rozgrzewka zrobiona, sektor zajęty. Na spokojnie, z tyłu. Pierwszych kilka kilometrów szybkie i po asfalcie. Ale cały czas lekko do góry. Potem dłuuugi, szybki zjazd łąkami, gdzie już sobie wyszedłem na prowadzenie – tak, by zjechać spokojnie i bezpiecznie. Te ziemie znane są z tego, że nawet najprostsza polna droga potrafi zdradzić wymytymi koleinami i zapadliskami.

Tu pierwszy zgrzyt – prowadzący quada jechał za wolno. Szybciej nie mógł, bo i tak kierowca walczył o życie, spędzając chyba więcej czasu w powietrzu niż kołami na ziemi. Spoko, to pierwsze kilometry, teren i chwila i tak nie na ataki.

Niestety przez kolejne sekcje leśne też jechaliśmy nieco szybciej niż pilot, który zafundował mi zresztą niezłą kąpiel błotną…

Z drugiej strony, kiedy wjechaliśmy już na docelową pętlę na Roztoczu, obecność pilota przed nami była naprawdę krzepiąca. Szczególnie, że w kilku miejscach ktoś zabawił się z taśmami i gałęziami (ręce opadają…). Pilot to wychwycił, naprostował.

Ponieważ start ten miał być dla mnie 100% treningowy, założenie miałem jedno – zajechać się. Jechać tak, jak nie jeżdżę zazwyczaj na docelowych startach. Miałem sprawdzić się w warunkach nieodpowiedzialnej dystrybucji watów i dokręcania gdzie się da. Bez patrzenia na cyferblat, bez analizowania.

Ta trasa okazała się do tego po prostu genialna. Roztocze szybko zaczęło oferować mnogość podjazdów o różnym nachyleniu i długościach. Od pierwszych zacząłem po prostu gnieść korby. Każdy podjazd szedł na 6-8 W/kg. W ten sposób szybko zredukowałem sporą grupkę, z którą jechałem. W pewnej chwili zostało nas trzech. Kiedy wjechaliśmy na sekcję kilku długich, ziemnych podjazdów dokręciłem. Powiem szczerze, że trochę się przestraszyłem, bo wydawało mi się w pewnym momencie, że wyglądam i brzmię z naszej trójki najgorzej. Bardzo mocni kompani!

Wtem… W końcu. Towarzysze strzelili. Zacząłem poprawiać, kontynuowałem założenia na ten start. Na 15-tym km odjechałem.

Dalsza trasa była podobna. Non stop góra-dół. Mniej, bardziej. Ale nudy nie było. Idealna sceneria do generowania bólu w nogach. Sporą przewagę (co najmniej kilka minut) zbudowałem dość szybko.

Jeszcze szybciej zjeżdżałem z długiego, asfaltowego fragmentu. Na mostku (sic!) widniała strzałka w prawo. Jedynym logicznym i widocznym skrętem w prawo był asfalt pnący się w górę. Tak też pojechałem. Za tą hopką kolejna i kolejna. Całość absolutnie pasowała do trasy wyścigu.

Mapkę i profil przestudiowałem dobrze – kierunek też się zgadzał, ale… Coś zaczęło być ewidentnie nie tak. Za dużo asfaltu, żadnych oznaczeń, a na horyzoncie droga krajowa. Cholera jasna, znowu…

Zawrotka i gnam do ostatnio widzianej strzałki.

Jakie było moje zdziwienie, że teraz w tym miejscu trasę głośno, wyraźnie i gestykulując pokazuje trzech strażaków.

No tak… było w prawo, ale bardziej. Za mostkiem w zasadzie nawrót i w pole… Nie miałem szans tego wiedzieć czy zgadnąć. Kolejna strzałka za drzewami była nie dostrzegalna. W tym miejscu przewidziana była po prostu obsługa, której dla mnie zabrakło. Podobno spóźnili się o minutę.

Nadrobiwszy 4 km, zacząłem gonić jak szalony. Moje wkurzenie zaczęło napędzać mnie jeszcze bardziej. Niestety, wypracowana przewaga poszła się… Jeszcze gorsza wiadomość była taka, że z tego miejsca do mety były może ze dwa sztywniejsze podjazdy, a tak to samotna walka na otwartych polanach. Cały czas lekko w górę, w dół ale już do samej mety pod wiatr. Czyli sytuacja dla mnie mega niekorzystna, nawet przy tak dobrej dyspozycji tego dnia.

Jednego z zawodników, któremu wcześniej odjechałem, widziałem w oddali. Cóż to była za pogoń… On widział – dociskał ile wlezie. Ja jechałem już poza limitem. Gdzieś na krańcu horyzontu dostrzegałem też czasem sylwetkę drugiego, prowadzącego zawodnika. Zęby w kierownicę i do przodu!

Na kilkaset metrów przed metą udało mi się dojść i od razu przejść (jakbym choć na chwilę usiadł na koło, to bym już się nie podniósł…) zawodnika jadącego na 2-giej pozycji. To była już walka (dla nas obu) na totalnych oparach.

Tak oto, z naprawdę mega jazdy i wypracowanych ponad 8 minut przewagi na pozycji lidera, udało się wyrwać 2-gie Open…

Przykro, ale… Główny cel na ten wyścig, czyli sprawdzić jak i co pojadę nie licząc się z rozumem został osiągnięty. W życiu nie zagiąłbym się tak na tych ostatnich, szybkich 15 km, wiedząc, że jadę w mega komfortowej sytuacji.

Niesmak jednak pozostaje. O ile moja pomyłka na ostatniej M Lidze była ewidentna, o tyle w tym wypadku niestety zawalił organizator, czy też obsługa techniczna, która nie dotarła na czas. Byli dla każdego kolejnego zawodnika na trasie, tylko nie dla mnie.

Zaimponował mi jednak w tym wszystkim Czarek Zamana, który na dekoracjach oficjalnie opowiedział o tej wtopie. Wyjaśnił co zaszło i dlaczego.

Zakładali średnią jazdy ok. 17 km/h. Ja miałem podobno 20 (choć mój Garmin z całego wyścigu pokazał 26 km/h, ale mniejsza). Nie zdążyli dotrzeć na miejsce. Ot, shit happens…

Dodając do tego kilkukrotne hamowanie przed zbyt wolno i blisko jadącym kładem, niewykorzystany „bufet”, bo obsługa też chyba nie spodziewała się takiego rozwoju sytuacji, kontemplując piękno krajobrazu na łąkach… No za szybko! Po co ten pośpiech? Racja, okoliczności przyrody faktycznie skłaniały do nastroju bardziej wyluzowanego.

Share this content

Dodaj komentarz

  • Register

New Account Register

Already have an account?
Log in instead Lub Reset password